Forum bloggers.fora.pl Strona Główna


bloggers.fora.pl
B L O G G E R S
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Cathy


Dołączył: 26 Sty 2008
Posty: 5334
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z Garden Lodge
Płeć: Kobieta

Ważne.
Przepraszam za ogromnie subiektywny charakter tego tekstu, nadużywam pierwszej osoby; nie jest to relacja jak z gazety Teraz Rock, a to dlatego, że po prostu musiałam opisywać moje emocje i wrażenia. Bo to właśnie one w dużym stopniu oddają niezwykłość i niesamowitość sytuacji przedstawionej. Jeśli kogoś jednak to nie żenuje, zapraszam :)

*



No kurwa.
dotykałmojejpłytyyyyyy!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Historia tego podpisu (a raczej tego, co z niego zostało) jest prosta, lecz jednocześnie skomplikowana. Kręta, ale i bezpośrednia. Długa, a krótka.
(oglądam za dużo Świata Według Kiepskich)

Zasadniczo mogłabym w tym poście po prostu nawstawiać biliony gifów z tumblra, które doskonale oddałyby mój stan, lecz nie pójdę na łatwiznę i spróbuję coś zrelacjonować.

Niekiedy samo szczęście nie wystarczy, aby spełnić swoje ogromne marzenia. Najczęściej przydałaby się również determinacja, warto dodać też konsekwencję oraz szczyptę oślego uporu, dla smaku. Ostatnie wydarzenia można uhonorować mianem hybrydy złożonej z CAŁEJ palety uczuć i działań.
Przeczytałam informację o wydarzeniu wieki temu, potem nastało potwierdzenie uczestnictwa kompilacji Q + AL. Pierwsze wrażenie: dzika radość, drugie: napad niechęci, bo to przecież Lambert, do którego sympatia nie pałam. Uważam, że starsi panowie musieli być pod wpływem jakiegoś kwasu w chwili, w której zadecydowali, że funkcję Psuja Piosenek Queen otrzyma właśnie owy twór telewizyjny. Przejdźmy jednak do krótkiego wstępu organizacyjnego. Obiecuję, będzie naprawdę krótki! :) Szkoda czasu i liter.

Nie piszę jakie cyrki odbywały się przy moim zamawianiu biletów, bo to po prostu czarna komedia. Musiałam naczekać się cztery tygodnie, wykonać z pięć telefonów i wydać masę pieniędzy (na szczęście połowę odesłali), a przy okazji naszarpać sobie nerwów, aby ten bilet dostać. Zamówiłam go czwartego czerwca, otrzymałam trzy dni przed koncertem. SPOKO.
Gdy moja mama dowiedziała się o moich planach, podjęła decyzję, że zrobimy sobie rodzinny weekend we Wrocławiu, bym nie musiała szwendać się po mieście, którego nie znam. Zainstalowaliśmy się w bardzo fajnym miejscu już w piątek, co skutkowało… SKUTKOWAŁO.

Jak bardzo skutkowało.

*
Piątek. Gif wprowadzający:
[link widoczny dla zalogowanych]

Sześć godzin w aucie, trzydzieści stopni, instalacja w wynajętym a’la apartamencie, pogaduszka z właścicielką tegoż (notabene, przemiła pani).
- słyszałam, że jakiś niesamowity wokalista ma z nimi śpiewać!
- eee… kwestia gustu :) *miszcz dyplomacji*

Fakt stulecia – znane było miejsce pobytu zespołu, a mianowicie hotel Monopol, tuż przy samym centrum. Co więc robię? Wyciągam moich rodziców na miasto! Jedziemy na miejsce blaszanym piecem, który ktoś przez pomyłkę nazwał tramwajem (a tak swoją drogą, we Wrocławiu za bilety z automatu płaci się kartą… panie, u nas na wsi kieleckiej i krakowskiej takich rzeczy nie ma, trzeba mieć drobne!), moi rodzice wiedzą doskonale na co mnie stać, więc nawet nie protestują, na razie. A ja naprawdę chciałam tylko popatrzeć na miejsce, w którym spędza trzy noce mój mąż! Tata zasugerował, żebym strzelała z procy w okna, to na mnie zwrócą uwagę. Niby to żart, a jednak…
Fakty są takie. Zobaczyłam na własne oczy hotel i stwierdziłam, że stoi pod nim spora grupka ludzi! Więc lecę! Zatrzymałam się gwałtownie w pewnym momencie z piskiem butów, gdyż przy drugim wejściu ujrzałam niesamowite zjawisko – Rufusa Taylora. Jakiż to jest piękny chłopiec, mój boże! Trudno w sumie nie być pięknym, gdy jesteś dzieckiem Rogera i Debbie Leng… Nie podeszłam do niego, bo mi się zablokowała psychika, trochę żałuję (no niby co ja bym mu miała powiedzieć?). Poszedł sobie w miasto, a ja podeszłam do grupki przy drzwiach. Dowiedziałam się, że wkrótce panowie May i Taylor wraz ze swoim wątpliwym podopiecznym będą wychodzić na próbę dźwięku. CHRYSTE. Stoję. Staliśmy tam jakieś półtorej godziny, w między czasie hotel opuścił Adam, do którego zaraz podleciał zbiorek fanek, natomiast okazało się, że arcyksiążę nie rozdaje autografów. W ogóle. Cóż, nie był to mój problem, natomiast mój problem zjawił się wkrótce…


Jakby to ująć… Jeżeli obijały się od czasu do czasu o wasze oczy moje posty, na przykład te w dziale muzycznym, w tematach „Mężowie”, „Słabość do…”, czy „Miłostki (…)”, być może jesteście w stanie wyobrazić sobie mnie w takiej oto sytuacji:
Dokładnie tym samym wyjściem, z którego skorzystał Adam, po jakimś czasie wytoczył się Roger (to nie było złośliwe), prawdopodobnie w towarzystwie bodyguarda i innego menadżera, tego już nie wiem, bo OŚLEPŁAM Z PODNIECENIA!
Od razu zaczęło się pospolite ruszenie, a więc i ja lecę sprintem, pocąc się, w jednym bucie (nie miał mi kiedy spaść…), w pogoni za osobą, której urodziłabym dziesięcioro dzieci, prasowała pościel, rozwieszała pranie. I dużo innych rzeczy również bym robiła, gdyby na starość stał się fetyszystą fatalnych dwudziestolatek (chyba zawsze był, hmm). Niestety, nasz zmasowany atak został stłumiony przez barczystych facetów, którzy pilnowali, by artyści przypadkiem nie spóźnili się na własną próbę dźwięku, bo przecież kogo to obchodzi, że ludzie stoją godzinami w upale. Osoba, którą kocham zniknęła za szybą Mercedesa. Nasza grupka musiała więc zadowolić się machaniem jak głupki w jego kierunku, ja jakoś przemknęłam na widok z hiperszerokim uśmiechem na zmęczonej twarzy, w efekcie czego, jako potencjalna wariatka z miasta wariatkowa (cytat z ‘Wojny polsko – ruskiej’) otrzymałam w swoją stronę UŚMIECH. Od pięćdziesięciu lat on ma TEN SAM uśmiech! A nie robiłam naprawdę żadnych obscenicznych gestów (chyba, że nieświadomie). Nie wpadłam z wrażenia na maskę samochodu tylko dlatego, że kierowca dał gazu i szybko zniknęli z pola widzenia.

Przepraszam za te belieberskie kawałki… Trudno mi ich uniknąć.

O rany, może by tak się streścić. Po krótkim czasie hotel opuścił też Brian (‘O BOŻE, TO ŻYJE!’ – mój mózg), który wyglądał zaiste komicznie ze swoją szopą włosów, w kapeluszu i jakiejś katanie z logiem swojej Organizacji Ratującej Borsuki (pi razy oko); szeroki uśmiech wykwitł na mojej buzi, gdy zobaczyłam na własne oczy z odległości trzydziestu centymetrów Najukochańszego Dziadka Muzyki Rockowej Wszechczasów! Radość nieziemska! Niestety, Brajan również się spieszył, natomiast dostaliśmy cynk, że po próbie będą mieli dla nas więcej czasu.
Po próbie, to znaczy KIEDY?
Poszliśmy z moimi rodzicami na obiad na rynek, a następnie wróciliśmy pod hotel i usiedliśmy na jakiejś ławce, bo ja się zaparłam rękami i nogami, że tu zostaję i koniec. Dookoła siedziało więcej desperatów, w miarę upływu czasu tłum narastał, słońce zachodziło, ja wgapiam się w szyby KAŻDEGO nadjeżdżającego auta, nawet starych rupieci, a tu nic…
Nie pamiętam ile godzin spędziłam w tamtym miejscu. Pogryzły mnie komary, pierwsze komary w tym roku, ale za to w jakich okolicznościach! Nagle nadeszła nawet jakaś nawałnica i wszyscy stłoczyli się pod dachem, przed wejściem do hotelu. W pewnym momencie zaczęły zjeżdżać się samochody przewożące ekipę i sprzęt – nasze podniecenie narastało! W KOŃCU z kolejnego samochodu wyszła córka Maja, Emily (zwiała od razu do środka, nie dziwię się, bo lało), a za nią oczekiwany Mistrz Brian. Ten uciec nie zdążył. Został otoczony.

Dygresja. Dochodzę do wniosku, że chyba jestem poza normą, albo nie nadaję się do takich akcji, bo wszyscy w takich sytuacjach reagują wrzaskiem, biegiem i spychaniem się nawzajem, a ja pół dnia zastanawiam się, jak powiedzieć najzgrabniej po angielsku coś w stylu: uprzejmie przepraszam, że przeszkadzam, czy mógłby mi Pan w drodze wyjątku poświęcić pięć sekund, jeżeli tylko jest to możliwe?
No i co, czy to nie jest głupie?

Niestety musiałam poddać się reakcji łańcuchowej, by nie zaprzepaścić swej szansy. Żałuję trochę, że nie było bardziej kameralnie, ale tak czy siak dotarłam do swojego celu, podetknęłam Brajankowi płytę ANATO pod nos, spojrzał na nią, potem na mnie *zgon*, potem uśmiech *zgon*, podpis. Jak wiele chciałabym mu powiedzieć! Niestety czas ograniczył moje zapędy i mogłam zdobyć się jedynie na wysapanie ‘Thank you! Thankyouverymuch!’ – i przysięgam, to brzmiało jak z relacji w TVN24, bo uderzyłam w ton osoby, której uratowano niemowlaka z pożaru, podczas był to tylko zwykły podpis na płycie.

Nie, nie tylko. I na pewno nie zwykły.

Po moim gorącym podziękowaniu otrzymałam kolejny super-ciepły uśmiech, po czym wycofałam się z tłumu.
Przysięgam wam na wszystkie skarby świata, on jest tak kochany i uroczy z tym swoim przemiłym uśmiechem. Tak jakby był bardziej onieśmielony sytuacją, niż my.
Niestety na Rogera nie doczekaliśmy się. Byłam okropnie rozczarowana i smuteczek ogarnął mnie w pewnym stopniu, bo przecież przygotowałam papiery małżeńskie, papiery na wspólny kredyt i na wybudowanie wspólnego domu… Kto to powiedział? Ja???
Przypuszczamy, że dostał się do hotelu podkopem podziemnym XD lub po prostu udał się na melanże, W KOŃCU ŻONA ZOSTAŁA W DOMU.

Chciałam powiedzieć słówko na temat tego, dlaczego mój podpis jest w stanie agonalnym. Otóż mieliśmy pecha stulecia, Brian dostał do łapy jakiś marker łatwo zmywalny… Ja to nic, wyobrażam sobie jak wyglądają autografy ludzi, którzy dawali do podpisania zdjęcia na śliskim papierze…
*

Sobota. Gif wprowadzający:
[link widoczny dla zalogowanych]

Sobota to dzień koncertu. Wyspałam się jako tako, w okolicach 14:00 wyszliśmy na drobny obiad, a następnie na tramwaj. Sauna, smażalnia i tak dalej. Dojazd na stadion przebiegł pomyślnie, zainstalowanie się przy wejściu również. Umówiłam się z tatą na powrót, sprawdzono mój bilet, po czym ruszyłam przed siebie i ustawiłam się w kolejce, która prowadziła do bramy ‘wejście na Golden Circle’. W końcu ją otworzyli, ludzie rzucili się jak zwierzęta na opaski GC; gdy dostałam swoją popędziłam naprzód i zakwaterowałam się przy samej barierce, ze znakomitym widokiem na zestaw perkusyjny (wtedy jeszcze przykryty ogromną płachtą, czy czymś w tym stylu). Takie miejsce ma swoją wadę: nie można się z niego ruszać, bo zaraz ktoś się wpieprzy, jak tylko przemieścisz się pół centymetra. Trwałam dzielnie. Zaletą jest to, że masz siedzenie z oparciem – chętnie korzystałam z tego przywileju, gdyż nie miałam ochoty na oglądanie wątpliwego konferansjera i jego mozolnych dowcipów. Rany boskie, tym ludziom ktoś powinien wbijać młotkiem do łba, że nie, kurwa, nie są śmieszni. Nie, ludzie nie będą odpowiadali na ich próby ‘rozruszania towarzystwa’ i żarty o geriatrii na trybunach, bo tak się składa, że geriatria wyszła na scenę po dwudziestej pierwszej i spowodowała, że publika mająca w dupie całą imprezę od szesnastej do dwudziestej nagle została opętana dzikim szałem.
Supporty (forma festiwalu, równości itp., ale przykro mi, to nadal były tylko supporty) zaprezentowały się przyzwoicie. Muzyka Power Of Trinity nadaje się do słuchania, natomiast na ich występie było jeszcze bardzo mało ludzi, w zasadzie była to grupa złożona w osiemdziesięciu procentach z tych, którzy chcieli zająć sobie najlepsze miejsca. Coś za coś. Niemniej jednak te pól godziny zleciało dość przyjemnie. Potem był występ Iry, za którą nigdy jakoś nie przepadałam. Ot, piosenki… Nic specjalnego. Natomiast nie można im odmówić umiejętności wkręcania publiki do zabawy – widziałam ich na żywo jakiś rok/dwa lata temu, również przy okazji koncertu zbiorowego, i byłam zaskoczona, jak duży odzew tłumu pojawił się w ich przypadku. No nic. Najfajniejszym dla mnie momentem tego setu był fakt, że zaczęło lać! Wreszcie poczułam się lepiej, bo wcześniej byłam okropnie znużona upałem i patrzyłam z nienawiścią na zgrzewki wody stojące koło tych nadętych ochroniarzy z nieodgadnionymi wyrazami twarzy. Niestety, parafrazując Macieja Stuhra, cytującego komentatorów sportowych, ‘deszcz coraz mniej przestał padać’.
Trzecim zespołem była Mona, znałam ich z Eski Rock i musze przyznać, że lubię sobie czasem posłuchać ich piosenek, mimo, że nic spektakularnego nie prezentują. Kolejny zespół a’la indie rock. Chociaż na żywo brzmią zdecydowanie konkretniej niż na nagraniach studyjnych. Mają potencjał do zostania idolami nastolatek – wokalista w rurkach i podkoszulku… :D Oczywiście nic do tego nie mam. Rozśmieszyła mnie jedna rzecz, a mianowicie taka, że największy odzew zespół miał po zadaniu pytania Any Queen fans?. Wtedy nawet ja wydałam z siebie dźwięk.
A no właśnie, à propos…
Postanowiłam się oszczędzać, więc niestety musiałam ograniczyć się do stania jak słup (prawie), co jest złamaniem własnych zasad, ale czego się nie robi. Nie mogłam dopuścić do sytuacji, w której byłabym padnięta jeszcze przed Maylorem, bo wiem, czym to się kończy. Na Sonisphere tłukłam równo na wszystkich supportach (fakt, że nie było AŻ takiej przepaści między nimi a headlinerem), a tu BEZRUCH, przerywany czasem klaskaniem pomiędzy piosenkami. Ale wynika to też z kompletnie innego charakteru obu imprez oraz towarzystwa, otoczenie robi swoje.

Pożegnaliśmy ostatni support. Pojawił się wysyp technicznych, odsłonili ten gigantyczny zestaw Taylorów, na co część widowni głośno i entuzjastycznie zareagowała. Ja również, bo przecież pierwotnie miałam leżeć krzyżem gdzieś w okolicy… Podobne reakcje pojawiły się, gdy na scenę wyszedł facet z Red Special. Nie wiem w zasadzie po co on z tym wyłaził, bo jego strojenie ograniczyło się do zagrania dwóch akordów; chyba tylko po to, żeby ludzie sobie popatrzyli :D
Następnie zainstalowano WIELKĄ kurtynę z logo Queen, zasłaniającą CAŁĄ scenę.
W tym momencie poczułam, że TO SIĘ CHYBA DZIEJE NAPRAWDĘ!

Tu pora na dygresję. Kilka rzeczy, jak właśnie rzeczona kurtyna, było dla mnie niespodzianką, ponieważ nie oglądałam koncertu Q+AL. w Kijowie. Nie oglądałam z dwóch powodów, po pierwsze: chciałam sobie zostawić chociaż trochę zaskoczenia setlistą. Po drugie, najważniejsze: nie chciałam napełniać się niepotrzebnym niesmakiem, który pojawia się za każdym razem, kiedy to oglądamy nagrania obecnych występów Lamberta w repertuarze Queen. By uniknąć tegoż niesmaku, należałoby wyłączyć dźwięk, a następnie obraz.

*
Tak, to się dzieje naprawdę.
Mam zawias w tym momencie, nie wiem, jak to napisać… (profesjonalizm)
Wspominałam o bezruchu, towarzyszył mi on naprawdę od samego początku, czyli od godziny szesnastej, i zaczęłam się troszkę niepokoić, czy aby to ‘zastanie’ nie ograniczy mnie.
Haha.

Wystarczyła gwałtowna zmiana oświetlenia, zwiastująca początek koncertu, aby wszystkie moje bariery pękły i odeszły w nicość; podczas wstępu, czyli fragmentu Flasha (notabene świetny wybór na intro) było jeszcze lepiej. Trzęsły mi się ręce, nogi, serce waliło jakby miało zaraz samoistnie wypaść na beton, albo raczej na podest perkusji. Rzeczona ogromna kurtyna w pewnym momencie efekciarsko opadła.

Cofam wszystko, co kiedyś mogłam mówić o śmiesznych zachowaniach ludzi na Beatlesach. Cofam moje zapewnienia, że w życiu bym się tak nie zachowywała, bo to niepoważne, histeryczne, przesadzone.
No dobra, tu widownia nie składała się z panienek, które swoim piskiem doprowadziłyby do awarii wszystkich sprzętów elektronicznych w odległości kilometra, lecz TAKŻE nastąpiło coś, o czym myślałam sobie od dnia, w którym kupiłam bilet. Otóż prawda jest taka, że prawie nie słyszałam Lamberta. W ogóle się na nim nie skupiałam, udawało mi się go ignorować przez większość czasu, prawda jest taka, że za wokal odpowiedzialna była publiczność! Nie ma żadnej ściemy, wyliśmy równo prawie wszystko. Współczuję ludziom, którzy stali koło mnie, bo nadaję się do śpiewania mniej więcej tak jak Brian, a jednak nie przeszkodziło mi to uczestniczyć w zagłuszaniu Adama za pomocą mojego słabego głosiku.
Pierwsze trzy utwory, czyli Seven Seas Of Rhye, Keep Yourself Alive oraz We Will Rock You (fast) zajebiście wprowadziły tłum w nastrój ekstazy, natomiast przed Fat Bottom Girls Adaś postanowił pojechać konferansjerką, zaserwował parę wątpliwej jakości tekstów, a potem odśpiewał swoje, NAWET nie wywołując u mnie bólu głowy. Jego kretyński sposób bycia na scenie wyjątkowo mi pasuje do tej piosenki. Ale za to Don’t Stop Me Now było położone równo, tragedia na kółkach.

[nieważna dygresja] Adam jest prześmieszny! Przekomiczny :D Niestety w tym pejoratywnym znaczeniu. [/nieważna dygresja]

Przełomem okazało się wykonanie Under Pressure. Dlaczego? Gdyż w tej piosence do Adasia dołączył wokalnie Roger! Chociaż nie, źle to ujęłam. Roger przejął całą piosenkę, Lambert przez parę wersów próbował cos tam zapiszczeć, lecz nie odniosło to skutków, dzięki bogu. A teraz mój mały, prywatny kącik debilizmu (nie to, żeby trwał od ośmiu stron): w pewnym momencie piosenki zaczęłam TAK OKROPNIE PŁAKAĆ, że musiało to wyglądać co najmniej osobliwie. Rozkleiłam się do reszty, ponieważ dotarło do mnie, że jestem świadkiem występu ludzi tak przeze mnie kochanych, mających tak ogromne znaczenie; ta świadomość spadła nagle i była mocno przygniatająca, nie dało rady zachować poczucia przyzwoitości i estetyki (umówmy się, ludzie płaczący wyglądają ładnie tylko na zbyt fioletowych, artystycznych zdjęciach w zbożu, robionych Luszczanką firmy Sony *parafraza*).
I Want It All to była istna masakra wokalna, ale przynajmniej sobie potupałam do rytmu. Tu muszę odnieść się do fragmentów wywiadu, który był puszczany na telebimach między suportami. Przykro mi, ale wbrew temu, co próbował nam wcisnąć Maj, Lambert moim zdaniem nie umie śpiewać tych piosenek. Po prostu się do tego nie nadaje. Ja wierzę, że w swoim repertuarze wypada super, ale, na litość boską, kto powiedział, że dobry wokalista musi śpiewać WSZYSTKO? Nie, po prostu nie. Nie przekonam się do tego pomysłu, nic się w tej kwestii nie zmieniło od zeszłej soboty. Kolejna pomyłka stulecia to Who Wants To Live Forever, gdyby nie cudowna gitara, to żadnych emocji by we mnie nie wzbudziło to wykonanie. Ale skupmy się na rzeczach pozytywnych; wiadomo, jak piękne partie ma w tym utworze Brian, oczywiście była to dla mnie tylko kolejna okazja do wylania z siebie strumienia łez.
Jeśli już jestem przy objeżdżaniu Lamberta za śpiew, to zamknę wszystko w jednym miejscu, zaburzając chronologię. Nie będę już rozpisywać się na temat innych utworów, natomiast muszę wspomnieć ze smutkiem o jednej rzeczy.
Show Must Go On. Utwór wywołujący ciarki i wzruszenie na samą MYŚL o nim, a co dopiero mówić o słuchaniu. Utwór, sprowadzający całą ogromną rzeszę wokalistów do podobnie marnego poziomu. Jedna piosenka, podczas słuchania której można uświadomić sobie, że

NIKT

NIGDY

NIC

lepiej nie zaśpiewał.
Tu wszelkie wyżyny emocjonalne zostały spłaszczone do absolutnego zera. Nic więcej nie mam do powiedzenia.

Kobiety, dzieci, starcy i wrażliwi proszeni są o pominięcie poniższego akapitu. Ja też w sumie powinnam go pominąć, gdyż ciężko jest opisywać słowami pewne rzeczy.
Cóż, przyszedł taki moment, kiedy to Adaś zrobił nam przysługę stulecia i opuścił scenę na kilkanaście minut. I Wtedy właśnie nastąpiły najwspanialsze fragmenty całego koncertu. Ja już wiedziałam mniej więcej czego się spodziewać, więc dreptałam w miejscu nerwowo, aż moje przypuszczenia stały się faktem, Roger wyszedł zza perkusji (gdzie zastąpił go z powodzeniem Rufus, któremu poświęcę osobny akapit *.*) i rozpoczęło się A Kind Of Magic.

BORZE!

Warto zauważyć, że podczas każdego wykonania tej piosenki na tejże minitrasie Roger stwierdza, że teraz ma swoje Pięć Minut, a więc wypada je wykorzystać na przypomnienie paniom z widowni kto niegdyś spełniał w zespole rolę Adonisa *tu wstaw dowolną postać mitologiczną/historyczną/fikcyjną odznaczającą się podobnymi cechami*. Cóż, niektórzy w swoim mniemaniu nadal mają trzydzieści lat. Na ten czas fanki Lamberta mogły pochować swoje transparenty (hej, nie było ich dużo, żeby nie powiedzieć, że w ogóle; ludzie naliczyli się jednego). Niestety, transparentu ‘Roger’s sex slave’ nie zdążyłam wykonać (- przepraszam bardzo, czy fascynują pana brzydkie kobiety?), więc ograniczyłam się do kontynuowania chodzenia po ścianach, barierkach, ochroniarzach, innych ludziach.
Dlaczego, do cholery, te eksponaty muzealne nie mogą pojąć, że jeśli sami pociągnęliby cały koncert (z ewentualnymi drobnymi pomocami, pomijając te, które tu przychodzą do głowy), to mieliby dwanaście razy większą i siedem tysięcy razy bardziej szczęśliwą widownię fanów Queen? Jezu Chryste, przecież Roger nadal potrafi śpiewać, Brian nadal nie potrafi, ale ogromna grupa ludzi jest innego zdania i też by się nadawał. A z resztą, widownia wyje głośniej, niż dźwiękowcy są w stanie ustawić nagłośnienie. Cóż by stracili, oprócz garstki fanek programów telewizyjnych typu Idol? Maj słynie z oświecenia i szerokiego umysłu, więc czemu musiał on się ZAWĘZIĆ akurat w tej sprawie? No ale nic, deliberowanie na ten temat nie zaprowadzi mnie daleko, nie dążę do osiągnięcia frustracji (zasada pierwsza: nie rób nic, co już zostało zrobione).

Jest taka piosenka, śpiewana na samym początku lat dziewięćdziesiątych, w wyjątkowy sposób, przez umierającego człowieka. Okraszona specjalnym teledyskiem, oraz bardzo, bardzo specjalnym, emocjonalnym ładunkiem. Nazywa się These Are The Days Of Our Lives. Bardzo mi przykro, że w tym momencie nie mam natchnienia do napisania o tym wykonaniu we właściwy sposób, oglądanie nagrań na youtube nie ma większego sensu.
Czasem piszę, że jakiś utwór mnie wzruszył, że rozpłakałam się na koncercie, ewentualnie, w chwili słabości, przed monitorem. To wszystko wzięte razem tworzy jedno wielkie nic.
NIC, w porównaniu z tym, czego można było doświadczyć w tym momencie.
Naprawdę, wtedy dowiedziałam się, co to znaczy OKROPNIE płakać. O rany! Pomijam fakt, że podczas pierwszej zwrotki Roger wyszedł na podest po lewej (od widowni) stronie sceny, w efekcie czego stał trzy metry ode mnie i mało się nie przewiesiłam przez barierkę z wrażenia! Łzy mi leciały w takiej ilości, że dziwię się, że nie zarządzili zagrożenia powodziowego, a podczas gitarowej solówki Briana, która notabene jest chyba NAJBARDZIEJ PRZEJMUJĄCYM kawałkiem gitarowym wszechczasów, aż nie mogłam przez chwilę oddychać, mało nie dostałam wylewu, zawału, w każdym razie coś ścisnęło mnie za gardło i za serce najmocniej jak tylko można.
To dziwne, jak muzyka działa na ludzi.
Poza tym, podczas TATDOOL puszczali na telebimie za sceną ujęcia z przeszłości zespołu, reakcja widowni na Freddiego i Johna była bezcenna! Wspaniały sposób na podkreślenie charakteru piosenki, która opowiada o przemijaniu, ale również o tym, że pewne rzeczy pozostają niezmienne.
Najlepszy moment mojego życia stał się faktem.

A teraz krótki wstęp do Love Of My Life *cuteness overload*:

Ćeń dobry, ćeń dobry! Fszysko okej?
(…)
Zasz…
*zawiecha* zaśpiefaimy razem

Mój sektor aż zapiszczał z radości <3 Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem Briana, bo podobno krótkie ‘jesteśmy zaszczyceni’ (Warszawa, 1995, Fryderyki) sprawiło mu ogromną trudność, a tu naprawdę wykroczył znacznie poza oklepane ‘Cześć Polska!’, jakim popisuje się większość artystów w naszym kraju. Założę się, że każdy miał w tym momencie szeroki uśmiech na twarzy.
A potem, wiadomo, sing together for Freddie.
Nie widziałam twarzy Briana podczas tego utworu (siedział tradycyjnie na końcu wybiegu, musieliśmy się odwracać), zazdroszczę ludziom, którzy stali w tamtym miejscu. Ponieważ widziałam na youtube wideo kogoś, kto prawdopodobnie był tuż przed nim, w każdym razie widać było, że CAŁY stadion (naprawdę cały) śpiewający jednym głosem Love Of My Life robi wrażenie gigantyczne.
Śpiewaj to od wielu lat, od wielu lat podobne reakcje publiczności, a nadal wyglądaj na poruszonego, jakby to zdarzyło się po raz pierwszy. Brian May.
No i Freddie, który dołączył do nas pod koniec utworu (ekrany to zaskakująco dobry patent). Trudno mi było śpiewać płacząc, nie tylko z resztą mi, lecz staraliśmy się jak mogliśmy. Skutki można już zobaczyć i usłyszeć (swoją drogą, zastanawiam się, czy pojawią się jakieś oficjalne nagrania z tego koncertu, bo widziałam kilka solidnych kamer na scenie). Jestem cholernie dumna z wrocławskiego tłumu, składającego się przecież w zdecydowanej większości z Polaków. Nie tylko z powodu LOML, bo śpiewaliśmy praktycznie wszystko.
’39 to kolejny stały element obecnych występów Maylora, składający się z bujania. Muszę przyznać, że kwestia Briana it’s a little space song wprowadziła skonfundowanie części widowni; fani zrozumieli.
Niestety, to co dobre szybko się kończy, na scenę wrócił Adam w nowych, efektownych ciuchach i pięknie położył Dragon Attack :D Wręcz modelowo. Ale to nic, ja byłam zajęta kontynuowaniem bujania się, tym razem do basu (brawa dla basisty, bo był SUPERSUPER!).
Złe wrażenie zostało zatarte, pora na DRUM SOLO i fangirling w moim (na szczęście nie tylko…) wykonaniu! W tym przypadku nie mówimy jednak o solo, gdyż był to wspólny, rodzinny popis Taylorów. Mówiłam już, że kocham Rufusa? Chyba z pięć razy. Chłopak naprawdę wie, co robi. Pomijam jego nadzwyczajną prezencję, ale po prostu młody jest cholernie zdolny. Oszalałam na jego punkcie!
Przemilczę fakt uświadomienia sobie, że zwykłam oglądać na youtube solówki Rogera, podczas których mój organizm piszczał od stóp do głów, a teraz widzę to dziesięć metrów od siebie.

UMARŁAM!

Potem były popisy Maja, rozpoczęte czymś pięknym, mianowicie Last Horizon. Kolejna okazja do łez. Jestem beznadziejna. Generalnie solo Maja zawsze wzbudza we mnie rozbawienie, jeśli chodzi o jego standardową część, ponieważ jest niezmienne od czterdziestu lat.
I Want To Break Free poszło szybko i bezboleśnie. Natomiast pod koniec Another One Bites The Dust Lambert rozpoczyna improwizację wokalną a’la Freddie (koło Freddiego to nawet nie lezało), większość ludzi w mojej okolicy odwrócona w jego stronę. Ja patrzyłam cały czas na Briana i skręcałam się ze śmiechu, bo jego wyraz twarzy był bezcenny – nie wiem co on w ten sposób wyrażał, natomiast dziewięćdziesiąt procent ludzi używa tej miny w chwilach zwątpienia wymieszanego z rozbawieniem, myślę, że łatwo to sobie wyobrazić. Z resztą Maj często przybierał taki wyraz twarzy, gdy Lambert odstawiał szopki. Człowiek – zagadka.
Super momentem było Radio Ga Ga, znowu ukłon w stronę publiczności. Morze rąk. Wyglądało to tak, jak w teledysku. Zbliżamy się ku końcowi… Somebody To Love, Crazy Little Thing Called Love, aż wreszcie przyszła pora na Bohemian Rhapsody. Niestety, kolejny ‘epicki’ utwór spłaszczony do granic możliwości, nie licząc elementów z telebimami, na których znów pojawił się Freddie, oraz partii muzycznych, oczywiście! - Podczas tego przełomowego momentu, przejściem części operowej w słynny riff, mało nie zaryłam głową w scenę.
Cóż mogę więcej powiedzieć? Podczas Tie Your Mother Down Brianowi nie działał przez pewien czas mikrofon, podczas WWRY boleśnie uświadomiłam sobie, że zbliżamy się do zakończenia koncertu, a podczas We Are The Champions ostatnia okazja na zaangażowanie publiczności. Kolejne morze falujących rąk. Na sam koniec standardowy hymn (niestety puszczony z taśmy – czy Brianowi by ręka uschła, gdyby to zagrał? :<), a potem…
Wrzaski, ryki, wycie, brawa, tupanie, skandowanie, druga w tym roku martwica kończyn. Opuściłam stadion wciąż ze łzami w oczach i ściskiem w gardle.

Chciałam walnąć na koniec jakiś okropnie rzewny akapit. Myślę jednak, że stosowniejsze będzie zastąpienie go trzykropkiem, bo język polski, ani żaden inny, nie zawiera w sobie takich słów, których mogłabym w tej sytuacji użyć.



Mam ogromną nadzieję, że jeszcze kiedyś będę miała okazję się z nimi spotkać, być może w bardziej kameralnym gronie, nie tak histerycznie, jak w ten piątek pod hotelem. Bo nie wyobrażam sobie, że okazja, przy której mogłabym im powiedzieć, jak bardzo ich muzyka zmieniła moje życie, miałaby się nie wydarzyć.
To NAPRAWDĘ jest najpiękniejszy muzycznie rok, jaki tylko mogłabym sobie wyobrazić!

Zobacz profil autora
melóra
supercalifragilisticexpialidocious
<i>supercalifragilisticexpialidocious</i

Dołączył: 10 Cze 2009
Posty: 13532
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: where the wild roses grow
Płeć: Kobieta

^ i tak cię podziwiam - gdybym to ja miała pisać post o koncercie paula, to wyglądałby on mniej więcej tak: UHUGHEWUGHWE49T4UOIT34T34TJWEKG. także ten. trochę oczywiście zazdrość mną miota, ale i wielka radość, bo spełnienie się TAKIEGO marzenia, to jest naprawdę MOC +
melóra napisał:
^ cathy, uwielbiam cię. xd
Zobacz profil autora
Cathy


Dołączył: 26 Sty 2008
Posty: 5334
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z Garden Lodge
Płeć: Kobieta

Jak ty widziałaś Ringo, to ja nawet nie śniłam o takim koncercie :) wszystko się może zdarzyć, naprawdę wszystko!

[niesmaczny żart sytuacyjny]
Bądź dobrej myśli, może Paul weźmie przykład ze swoich kolegów i zachwyci się na przykład Michałem Szpakiem, z którym zapragnie koncertować w Polsce? :)
[/niesmaczny żart sytuacyjny]
Zobacz profil autora
swordfishtrombonist


Dołączył: 02 Wrz 2011
Posty: 745
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

Jarocin. Bardzo, bardzo okej.
Zobacz profil autora
adus93


Dołączył: 21 Wrz 2012
Posty: 80
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

byłam w sumie na paru koncertach, wrażenia? w sumie dobre, reasumując wszystko. niektóre zespołu, mimo że są sławni to i tak nie uderzyła im woda sodowa do mózgów, przez to koncerty są świetne - jak chociażby SNL czy happysad. ale sam Rojek mnie zawiódł, wiadomo głos świetny itd ale mało kontaktowości z publicznościa, co psuje wrażenie.
Zobacz profil autora
melóra
supercalifragilisticexpialidocious
<i>supercalifragilisticexpialidocious</i

Dołączył: 10 Cze 2009
Posty: 13532
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: where the wild roses grow
Płeć: Kobieta

lipiec 2012:
melóra napisał:
(...) gdybym to ja miała pisać post o koncercie paula, to wyglądałby on mniej więcej tak: UHUGHEWUGHWE49T4UOIT34T34TJWEKG.

lipiec 2013:
NAPRAWDĘ BĘDĘ TU PISAĆ O KONCERCIE PAULA!!!!!!!!!!11


W sumie, jak już tu jestem, to może napiszę coś o koncercie Petera Hooka, na którym byłam z Ami i innymi znajomymi. 27 marca, Palladium, niewyobrażalne emocje i rozjebany mózg. Serio. Początek koncertu był troszkę zamulony, nie wiem, może przez to, że nie mogłam skumać: "WIDZĘ CZŁONKA JOY DIVISION". Ale jak już zabrzmiało moje kochane Insight, a potem cała reszta Unknown Pleasures... Boże, kosmos! Przy Shadowplay mało nie zeszłam, bo to moja najnaj piosenka. Peter jest świeeeeeetny i przesympatyczny (wychodził do nas 398453 razy, w środku koncertu rzucił w tłum misia, a na samym końcu koszulkę - beka z ludzi, którzy się na nią rzucili <3), nawet wokalnie nieźle się wyrabia (choć wiadomo, że to nie to samo, cnie), ale i tak przez cały czas się z niego chichraliśmy. Non stop w zabawny sposób machał ręką, więc tekst "dalej dalej ręko Hooka" z miejsca znalazł się w naszym słowniku. No i kręcenie beki z jego wydatnego brzuszka. Ach, och. Przy Closer tempo trochę spadło, ale za to wkroczyła magia - naprawdę, tony magii. Isolation było wspaniałe! Na zakończenie Ceremony, Transmission i oczywiście Love Will Tear Us Apart, przy którym Palladium dosłownie mało nie wybuchło, tyle genialnej energii się wytworzyło. C u d o w n o ś ć. A potem afterparty u Ami: maglowanie setlisty, naśladowanie ruchów Petera i dzikie bansy!
Nie sądziłam, że będzie aż tak super i jeśli Pitek zajrzy do nas ponownie, to z całą pewnością się wybiorę!
edit: Ach, jedyny minus: brak Atmosphere i Dead Souls. Gdyby dołączono te dwie piosenki, to chyba wylądowalibyśmy w niebie.


Ostatnio zmieniony przez melóra dnia Pon 16:31, 01 Kwi 2013, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
malenstvou


Dołączył: 26 Kwi 2011
Posty: 1253
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław
Płeć: Kobieta



Ami już zdała mi relację z koncertu, ale dalej się nie mogę pozbierać! TYLE ZAZDROŚCI bo było tak cudownie, NASTĘPNYM RAZEM JESTEM TAM Z WAMI!

i następnym razem lepiej, żeby bylo ATMOSPHERE!
Zobacz profil autora
maniaczka90


Dołączył: 27 Kwi 2013
Posty: 4
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Koleżanka w ekscytacji sra literami... Post długi jak notka na blogu xD
Zobacz profil autora
sister morphine


Dołączył: 31 Sty 2011
Posty: 2124
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wichrowe Wzgórza
Płeć: Kobieta

Aha.
Zobacz profil autora
melóra
supercalifragilisticexpialidocious
<i>supercalifragilisticexpialidocious</i

Dołączył: 10 Cze 2009
Posty: 13532
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: where the wild roses grow
Płeć: Kobieta

:UWAGA, BEATLEMANIA SO HARD:

melóra napisał:
^ i tak cię podziwiam - gdybym to ja miała pisać post o koncercie paula, to wyglądałby on mniej więcej tak: UHUGHEWUGHWE49T4UOIT34T34TJWEKG.

JGAJGIEUTIESUTEKAUTEKTUESKATUETKAETKAESTUES EJTASEJT TESTUESTESTEATAES
TESTGESTHESTUES TES TUAESITUESTUSEKTUASE ATAEUTAEKTAES TEUTJAEUOAWQTE

Właśnie.

Jezu, stało się! Nie dość, że na własne oczy widziałam już połowę Beatlesów - po siedmiu latach płakania do nagrań na youtube i kurwienia na organizatorów koncertów wreszcie ZOBACZYŁAM I USŁYSZAŁAM najważniejszą osobę w moim życiu. Nigdy więcej nie będę narzekać na beatlemaniaczki drące japę na wszystkich najstarszych nagraniach Beatlesów - ABSOLUTNIE się im nie dziwię, ba, podziwiam, że to przeżyły. Generalnie jestem w szoku, że i ja nie zeszłam, ale to po części zasługa Kapsia! Wejścia na stadion nie będę opisywać, bo oczywiście musieliśmy odwalić przypał godny naszego downa. No, ale! Gdy o 21:10 zgasły wszystkie światła i telebimy z beatlesowym video, a ludzie zaczęli piszczeć jak obdzierani ze skóry pomyślałam sobie: "o Boże, to już teraz. Zaraz go zobaczę. On już gdzieś tam się czai, MÓJ PAUL!!!!" I istotnie... scenę zalało niebieskie światło i zobaczyłam sylwetkę Paula McCartney'a stawiającego dumne kroki i szaleńczo wymachującego do tłumu. Po paru sekundach pojawił się na telebimach i wtedy cały stadion oszalał (rly, takiego jazgotu jeszcze nigdy nie słyszałam i pewnie już nie usłyszę) - Paulie jeszcze nie zdążył się odezwać, a już dostał owacje na stojąco. Przez pierwsze dwie piosenki (Eight Days a Week, Junior's Farm) byłam w takim szoku, że nie wiedziałam, jak mam na imię, łzy same mi leciały i dostałam ataku padaczki. Kiedy w końcu udało mi się zacząć znowu oddychać, Paul przemówił... po polsku. Powiedział: "Cześć Polacy! Dobry wieczór, Warszawo!", po czym zaczął śpiewać All My Loving, więc znowu umarłam. Właściwie z początku koncertu pamiętam głównie spojrzenia z Kapsiem, które wyglądały mniej więcej tak "@______@ ;_____; T_T O___O". Po All My Loving wróciłam do żywych, bo cała płyta odśpiewała Paulowi happy birthday. <3 Był zaskoczony, podziękował ślicznie, a potem powiedział "Spróbuję dziś mówić trochę po polsku", po czym dopowiedział już po angielsku: "To strasznie trudny język, a nawet malutkie dzieci tutaj umieją się nim posługiwać!!!" Wtedy oczywiście dostałam ataku śmiechu godnego wariata... To był TEN Paul. Ten cudowny czub, 1/4 Beatlesów, z właściwym sobie poczuciem humoru, mimiką, ruchami, WSZYSTKIM. Jezusmarja. Jak już jestem przy ruchach: nie ogarniam, że on ma 71 lat. Zachowywał się jak 17latek! Biegał, skakał, tańczył, machał rękami albo gitarą, no generalnie wulkan energii. Właściwie to ma lepszą kondycję ode mnie, lol. Chyba nie będę wymieniać wszystkich piosenek po kolei, bo zaśpiewał ich TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ... przed Paperback Writer uniósł gitarę do góry i powiedział, że jest to ta sama gitara, na której grał w latach 60. Pisk, łzy, wrzaski. Przy Nineteen Hundred and Eighty Five dosłownie wypłakałam sobie oczy, bo przenigdy nie sądziłam, że będzie mi dane usłyszeć jedną z moich ukochanych piosenek Wingsów na żywo. Kolejne, przy których z oczu leciał mi wodospad łez: The Long and Winding Road i Maybe I'm Amazed. Pamiętam jeszcze moment, w którym usłyszeliśmy pierwsze akordy I've Just Seen a Face. "@_@" i zgon na miejscu. Wiadomo, że nie ma aż takiego poweru w głosie i śpiewa dużo niżej niż 40 lat temu, ale to wciąż TEN głos... dla mnie oczywiście najcudowniejszy na świecie, mój nr 1 od ho ho i jeszcze dłużej, więc łatwo sobie wyobrazić (lol wcale nie) mój eargasm. Przy We Can Work It Out, And I Love Her i Blackbird trochę się uspokoiłam, ale wtedy Paul wmaszerował na podest przed sceną, który podjechał do góry, powiedział: "to jest piosenka dla Johna" i zaśpiewał Here Today. No to hejka, znów po mnie, dosłownie tonęłam w łzach i cała się trzęsłam. I w sumie to był chyba ostatni utwór, na którym płakałam - potem odzyskałam już władzę w nogach i głosie, wstaliśmy, bansowaliśmy, śpiewaliśmy, generalnie O. M. G. Lady Madonna, Eleanor Rigby, Ob-La-Di Ob-La-Da... nie wierzyłam w to, co się dzieje, w to, co widzę, w to, co słyszę, ale darłam się najgłośniej jak umiem. W tym momencie muszę pozdrowić Kapsia, który jest największym trollem stulecia i darł się DŻOOOOOOOON albo CZEMU NIE GRA IMAGINE? <3 Miłość. Jednym z najmagiczniejszych momentów koncertu było na pewno Something, zagrane przez Paula na ukulele i zapowiedziane po polsku "ta piosenka jest dla Georga". Pięć milionów ton magii, srsly. Przy Let It Be dostałam zawiechy stulecia. Nie istnieją słowa, które mogłyby opisać emocje, jakich się doznaje słysząc na własne uszy ten utwór z ust McCartney'a. Po Let It Be przyszedł czas na Live and Let Die, przy którym chyba każdy zaliczył zawał, bo w refrenie wystrzeliły ognie i fajerwerki, a na koniec utworu wybuchły wszystkie bajery na raz. Coś niesamowitego. Paul oczywiście bansował jak wariat, machał do nas i rzucał swoje żarciki ("ile osób nie jest z Warszawy? JA TEŻ NIE"), a potem wyśpiewał pierwszy wers Hey Jude. Stadion oczywiście oszalał z emocji, zwłaszcza, że podczas tej piosenki zaplanowaliśmy akcję. Kolejny szok tego wieczoru (strasznie się generalnie martwiłam, żeby wszystko wypaliło). Rozejrzałam się po wszystkich trybunach i płycie. Blisko 30 000 ludzi trzymało kartki "HEY PAUL". Moment, w którym to zauważył = PIERDYLION SERC. Miał łzy w oczach! Unosił kciuk, uśmiechał się, machał i generalnie było widać, że zrobiliśmy na nim niezłe wrażenie. Zresztą, udokumentowane:


MIŁOŚĆ. Tak strasznie się cieszę, że zrobiliśmy mu przyjemność!
Po Hey Jude zeszli ze sceny. Wszyscy piszczeliśmy, klaskaliśmy, tupaliśmy, ogółem hałas nie z tej ziemi, więc po minucie Paul wrócił... z polską flagą w ręku. Eyegasm stulecia. To był pierwszy bis, podczas którego zaśpiewał Day Tripper, Hi Hi Hi i Get Back (które dosłownie rozjebało mi uszy. Moc!) Wtedy znowu udali, że się żegnają i zwiali. Ale tak się darliśmy, że musieli wrócić. I istotnie. Drugi bis Paulie zaczął od Yesterday, przy którym razem z Kapsiem znów wpadliśmy w stan głębokiego szoku. Właściwie piszę to i wciąż nie wierzę, że naprawdę tam byłam, widziałam to wszystko i słyszałam. Dafuq. Po wzruszeniach przy Yesterday dla odmiany prawie urwałam sobie łeb przy bansie - Helter Skelter! Tudududu, helta skelta! Po tym utworze Paul zrobił smutną minkę i wyrecytował praktycznie bezbłędnie: "Musimy już iść!", a kiedy cały stadion wrzasnął "NO WAY!!!", rozłożył bezradnie ręce i powtórzył: "Musimy!" TAKI CUDOWNY. Na zakończenie zaśpiewał końcówkę Abbey Road, począwszy od Golden Slumbers, przy którym z Kapsiem trzymaliśmy się za ręce, bo byliśmy dosłownie nieżywi. Ostatnie wyśpiewane przez Paula słowa: "and in the end the love you take is equal to the love you make". Najidealniej. Ludzie zaczęli rzucać mu misie na scenę, wszystkie podniósł i pocałował, co było taaaakie awww. Pokazywał nam serduszka, machał z każdej strony sceny, kłaniał się; fajerwerki wystrzeliły i poleciał deszcz confetti. I koniec... Koniec najpiękniejszego wieczoru mojego życia. Ale who cares, że koniec? Przez 2 godziny 50 minut byłam w tym samym miejscu, co mój najdroższy Paulie - my life is so complete, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.



Ostatnio zmieniony przez melóra dnia Czw 12:32, 27 Cze 2013, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Kamysto


Dołączył: 25 Sty 2013
Posty: 20
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

jezu ale się porozpisywaliście - z całym szacunkiem, ale mi by się nie chciało tak dużo wypisać :)

Tak czy owak, z tego co tak przekartkowałem widać, że koncerty raczej udane
Zobacz profil autora
Julitka


Dołączył: 02 Wrz 2013
Posty: 32
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław
Płeć: Kobieta

4 razy na happysadzie,zabili mi żółwia i
slayer ;) a marzy mi się slipknot
Zobacz profil autora
Wrażenia z koncertów
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)  
Strona 8 z 8  

  
  
 Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi